O Matko jedyna! Jak wprowadzić zmiany żywieniowe, aby nie oszaleć?

Magda Mikołajczyk to blogująca matka (Matko jedyna) dwóch córek (Nataszy- 5 l. i Zoi- 3 l.). Jest panią swoich (zdecydowanych) poglądów, wciela się w różne role i nosi w torebce wielofunkcyjny scyzoryk od męża. Nie przebiera w słowach. Pisze jak jest. Dziś również o zdrowiu i jedzeniu.

fot. Justyna Grzybowska-Trzeszcz
fot. Justyna Grzybowska-Trzeszcz

Przez wielu poznana dzięki zapadającym w pamięci tekstom z bloga. Przez innych dostrzeżona, jako orędowniczka Niepierdolu– cudownego leku na codzienność. Od lat aktywna na scenie kabaretowej.

Obok tego wszystkiego, o czym pisze, jest jeszcze jedna kwestia, o której mówiła podczas panelu dotyczącego żywienia dzieci na corocznym spotkaniu blogerów See Bloggers 2016. I o tym właśnie będziemy dziś rozmawiać, bo Magda jest aktualnie po wprowadzeniu zmian. Świeżo, z placu boju, opowiada jak przebiegała modyfikacja nawyków żywieniowych na zdrowsze i jak bywało kiedyś. A bywało różnie.

Dzisiejszy wywiad jest zdecydowanie dla wszystkich tych, którzy chcą i potrzebują zmiany. Ku pokrzepieniu.

***

„przyjechaliśmy z ojcem jedynym na miejsce głodni, stąd wpadliśmy na szalony pomysł, by pójść do restauracji coś zjeść. ponieważ nie jemy mięsa, jesteśmy chyba jakąś kategorią podludzi, których góralski top chef nie poważa”.

Zanim zacznę zadawać Ci pytania o tu i teraz chciałabym dowiedzieć się, jak wygląda Twoja przeszłość żywieniowa. Podczas panelu dyskusyjnego opowiadałaś, że miałaś wegetariański czas, który zakończył się wraz z… zajściem w ciążę. Jak jadłaś wcześniej i jak wspominasz ten czas?

Przestałam jeść mięso na studiach, na jakieś cztery lata. Nie odżywiałam się szalenie zbilansowanie wówczas. Przestałam jeść mięso, ponieważ mi nie smakowało. Wtedy w ogóle się słabo odżywiałam, gdyż gotowanie było dla mnie stratą czasu. Jadłam więc suchą karmę, popijałam najczęściej piwem.

Chuda byłam zawsze, niezależnie od tego czy jadłam makaron z zupki chińskiej włożony do serka wiejskiego posypany cynamonem, czy tłuściutkie szyneczki u babci Marysi. Zbilansowanej diety zaczęła pilnować moja wtedy jeszcze nie teściowa, gdy z nią zamieszkałam, bowiem nadchodziła Wielkanoc i kiedy się zastanowiła co zjem i wyszło jej na to, że nic, zrobiła mi alternatywne świąteczne posiłki z soi.

Wtedy też zapragnęliśmy z jeszcze nie mężem dziecka, a ponieważ nie przychodziło nam to łatwo, zaczęliśmy drążyć temat. Tak trafiłam do lekarza, który stosuje medycynę chińską i zalecił mi jeść mięso mówiąc, że żeby starczyła mi do jedzenia miska ryżu dziennie, musiałabym mieszkać w lesie nad rzeką i osiągać stan zen przynajmniej dwa razy na dobę.

Mieszkałam w lesie nad rzeką (wyprowadziłam się już od „mamusi”), ale czynnik stresu, jak zwykle, wynosił u mnie milion jednostek dziennie i gdybym miała jakąkolwiek kontrolkę stresu w sobie, nieustannie migałaby na czerwono. Zaczęłam więc jeść mięso, stosować wszystkie zalecenia wszystkich lekarzy i znachorów, do których wówczas chodziłam, zaszłam w ciążę, urodziłam dziecko, a potem drugie. Wszyscy jedliśmy mięso do około czwartego roku życia starszej córki i drugiego młodszej.

fot. Bartek Mikołajczyk
fot. Bartek Mikołajczyk

Rozmawiasz ze swoim lekarzem na wiele tematów, np. o eskapadach motocyklowych. Rozumiem Cię doskonale, bo my z naszym lekarzem uwielbiamy rozmawiać o Gwiezdnych Wojnach. Czy żaden z lekarzy nie powiedział Ci jednak, że dobrze zbilansowana dieta wegetariańska (i wegańska) jest odpowiednia na każdym etapie życia? Czy którykolwiek lekarz zalecał Ci kiedykolwiek kontakt z żywieniowcem?

Ten lekarz, o którym wspomniałaś, to ginekolog. I on namawiał mnie w ciąży na tatara z porządnego źródła, żebym miała odpowiednią ilość żelaza. On nie jest „tabletkowy” ani „suplementowy”, proponuje dostarczać wszystko w pokarmach, a że je mięso, to skupił się na tym. Nie tylko mięso zawiera żelazo, teraz to wiem, wtedy pocisnęłam tatara, którego przed ciążą lubiłam, ale w czasie ciąży jakoś niespecjalnie. Anemii nie miałam, to wszystko było profilaktycznie.

Do lekarzy zwracających uwagę na żywienie trafiłam, kiedy zjeździłam pół kraju poszukując pomocy dla naszej córki, która ma rzadką chorobę immunologiczną. Wtedy zaczęło się okazywać, że jedzenie ma znaczenie, a i my zaczęliśmy się interesować tematem, ponieważ dziecko swego czasu jadło bardzo niechętnie, „ślęczało” przy obiedzie i nie przybierało na wadze.

Pilnowaliśmy posiłków częstych, bo wystarczyło jeden opuścić, a już spadało na wadze. Odżywki, oddział gastrologiczny oprócz naszej onkologii, badania w kierunku celiakii, nutridrinki, którymi pluła na odległość i cuda na kiju, a waga ani drgała. Mleka krowiego nie piła nigdy, cukru nie było też, mieliśmy pediatrę przeciwną krowiemu mleku i cukrowi. Po odstawieniu od piersi w wieku 1 roku, dostawała mleko kozie dla dzieci, ale musiałam ją błagać, by choć seteczkę wypiła.

Żaden z lekarzy nie skierował nas do dietetyka, wszystkiego dowiadywaliśmy się sami, sukcesywnie, metodą prób i błędów. Czasami informujemy naszych lekarzy czym aktualnie się żywimy, poza panią doktor prowadzącą na onkologii w Centrum Zdrowia dziecka, która wie wszystko o naszym żywieniu, wspiera nas i trzyma kciuki, a także chwali za podjęte decyzje.

„dwa lata temu siedziałam pełna trwogi, że potrzebuję pieniędzy. na leczenie. na podróże do szpitala. na środki do pielęgnacji mojego dziecka.”

Wiem z autopsji, że trwałe zmiany w stylu życia ludzie wprowadzają bardzo często, kiedy dotknie ich choroba dziecka lub własna. Czy choroba Waszej Nataszy jest sprawczynią żywieniowego zamieszania?

Cała nasza droga do poznania lepszego żywienia zaczęła się od choroby córki. Pamiętam, że przez rok ważyła 12,3 kg i dojście do takiego wyniku kosztowało nas wiele energii i obsesyjnego myślenia o jedzeniu. Dziecko na chemioterapii nie ma ochoty na jedzenie. Żadne. A musi jeść, żeby miało się z czego odbudowywać. A chemia sprawia, że się wymiotuje, słabnie, apetyt spada. Koło się zamyka.

Robiliśmy wszystko, żeby jakoś ją wesprzeć. Żeby miała z czego regenerować organizm po każdej chemii. Żeby krew się odbudowywała, leukocyty się odradzały, szpik produkował nowe i nowe krwinki.

Kiedy już ważyła 12,3 a my uznaliśmy, że osiągnęliśmy sukces, wtedy nasza córka złapała wirus mononukleozy, który położył ją na siedem tygodni do izolatki i zasiał dość duże spustoszenie w jej organizmie. Ze szpitala wyszłyśmy z częściowym zanikiem mięśni od tak długiego leżenia i z wagą 11,2 kg. I z załamką, że znów rok będziemy to odbijać.

Był marzec 2015. Mój mąż przeczytał wówczas książkę Campbella T. Collina „Nowoczesne zasady odżywiania”. Przygotowaliśmy się do zmiany i w czerwcu 2015 odstawiliśmy mięso (nie jedliśmy już mleka, cukru i na ile mogliśmy – unikaliśmy pszenicy z zalecenia parazytologa). Cała rodzina.

Na badaniach w Centrum Zdrowia Dziecka w sierpniu 2015 nasze dziecko miało świetne wyniki i ważyło prawie 15 kg. W dzień było głodne, prosiło o zupę, zjadało wszystko chętnie, nie spędzało przy stole długich godzin, przestaliśmy za nią ganiać i wciskać jej jedzenie. Kto ją widział, uznawał nawet, ze jest pulchna. W stosunku do tego, co było wcześniej – faktycznie ;)

fot. Bartek Mikołajczyk
fot. Bartek Mikołajczyk

Teraz zatrzymajmy się nieco przy samych nawykach. Natasza ma 5 lat. Więc pewne zmiany zaczęłaś wprowadzać już wtedy, kiedy miała pewne przyzwyczajenia żywieniowe. Jak wyglądało wprowadzanie nowych i zmiana starych składników? Jak na te zmiany reagowała młodsza siostra?

Natasza jest bardzo mądrym i spolegliwym dzieckiem. Jeśli pewne kwestie się jej wytłumaczy, przyjmuje wszystko tak, jak potrzeba. Jej ulubieni lekarze są dla niej autorytetami i jeśli któryś z nich powie, że coś trzeba, to przyjmuje to bez dyskusji. Wprawdzie żaden z nich nie mówi, że coś trzeba, tylko łagodnie proszą ją o coś, ona zaś spełnia te prośby bez mrugnięcia okiem.

Mimo to jest dzieckiem i czasem przechodząc obok kabanosów patrzyła na nie tęsknym okiem. Jeśli bardzo chciała, dawałam jej mięso tłumacząc, że to jest wyjątkowa sytuacja, ale proszę bardzo. Teraz, po roku, nie dotknie mięsa, nie chce, zwłaszcza, że już wie, skąd ono się bierze. Jest dzieckiem wrażliwym i empatycznym i mimo że mówimy jej w bardzo łagodny sposób o produkcji mięsa, to z niego rezygnuje. Podobnie młodsza córka. Ta z kolei we wszystkim naśladuje starszą, przyjmując nasze tłumaczenia.

Na szczęście moja już teraz teściowa, która pomaga nam w opiece nad dziewczynkami, razem z nami przeszła na wegetarianizm w wieku 70 lat, za co jestem jej niezwykle wdzięczna, wspiera nasze decyzje i jest konsekwentna. Nie daje dzieciom słodyczy, jeśli proszę w piekarni o drożdżówkę, babcia obiecuje im zdrowe ciastka w domu i pieką razem.

Po roku niejedzenia mięsa i konsekwentnego trzymania odpowiedniej diety, nasze dzieci rano pokrzykują, że chcą owsiankę, zaś kiedy jest kasza jaglana na obiad, oblizują się ze smakiem. Młodsza córka za jaglankę i jajko da się posiekać ;)

Czasami uszom nie wierzę. Kiedyś Natasza dostała rafaello, patrzy na mnie czy może, oczywiście pozwoliłam, zjadła 1/3 i podziękowała, bo za słodko. Lizaka dwa razy w życiu polizała raz i nie dała rady. Lubi gorzką czekoladę z ksylitolem, dostają czasami kostkę. Lubi ciasteczka, ale raczej słone, niż słodkie.

Kiedy zrobiłam słodkie kulki z fasoli adzuki według Twojego przepisu, tak się zajadały, że Zoja w życiu tyle fasoli naraz nie zjadła.

Jak najczęściej wygląda Wasze codzienne jedzenie?

Rano dzieci decydują co zjedzą. Płatki (owsiane, ryżowe, jaglane, żytnie, orkiszowe, quinoa, amarantusowe, jęczmienne) na wodzie z suszonymi owocami i orzechami (zmielonymi), lub z musem jabłkowym i cynamonem, naleśniki z mąki orkiszowej (na wodzie) i dżemem własnej roboty bez cukru, kanapki z chleba żytniego, grzanki, jajka, twaróg, czasem jogurt, warzywa (Zoja, bo Natasza nie), płatki kukurydziane bio bez cukru z mlekiem roślinnym, kasza jaglana lub kukurydziana na słodko, czasami placuszki z twarogu, jajek i mąki orkiszowej, parówki sojowe, omlety.

Na drugie śniadanie czasem nic, czasem kroma z masłem orzechowym, czasem szklanka mleka roślinnego, czasem kilka suszonych moreli.

Każdego dnia jest zupa i drugie. Jeśli zupa lżejsza, typu „rosół”, pomidorówka, krem, to drugie konkretniejsze. Jeśli zupa z soczewicy, jarzynówka, krupnik itp., to drugi lżejsze.
Na obiad kasze, warzywa, strączki, czasem jakieś kotlety z kasz, czasem ziemnior, sadzone i marchewka z groszkiem, dużo soczewicy i ciecierzycy, bób. Makarony z sosami. Kopytka z gryczanej mąki.

Na podwieczorek zawsze owoc.

Kolacja podobna do śniadania, zamiennie, czasem domowe gofry bez cukru, na roślinnym mleku.

Najczęściej jemy kasze, najrzadziej surówki – dzieci nie mogą się przekonać do surowych warzyw (starsze, bo młodsze dostaje surówki, a na kanapkach pomidory, sałatę, rzodkiewkę i nawet je czasami zje :)).

Niestety nie piją koktajli owocowych, ani warzywnych, ale może i na to przyjdzie czas.
Piją najczęściej wodę, rzadziej herbaty ziołowe.

Co twoje dzieci najbardziej lubią z wynalazków matki?

Nie mam niestety potrawy gwarantującej sukces jedzeniowy. Wiadomo, że wszystkie dzieci lubią makaron. Bez niczego. Staram się dzieciom dostarczyć codziennie tego, co potrzeba, czyli zbóż, warzyw, owoców, ziaren, orzechów w różnych kombinacjach. Nie grymaszą przy jedzeniu, mam cudowne dzieci. Albo jestem cudowną matką, co wyrobiła im zdrowe nawyki, hehe. Prawda jest też taka, że tak ładnie jedzą, że kiedy nie chcą, nie zmuszam ich i nie czepiam się.

Nie jedzą niestety surowego jarmużu ani kiwi w ilościach żadnych, ale są owoce i warzywa, które jedzą w zamian. Od czasu jak nie jemy mięsa nie mam schizy jedzeniowej, że muszą zjeść. Nie muszą. Czasami też mi się nie chce jeść. Wyglądają dobrze, wyniki mają świetne, są pod stałą kontrolą. Co ciekawe, po przejściu na wegetarianizm, dzieci przybrały, a dorośli zrzucili, co zbędne, więc wszyscy sobie chwalimy nowy sposób żywienia.

fot. Justyna Grzybowska-Trzeszcz
fot. Justyna Grzybowska-Trzeszcz

Jak aktualnie z Twoim szwendaniem? Mam na myśli zarówno szwendanie wyjazdowo-zawodowe po hotelach jak również to szpitalne z dzieckiem. Jak wygląda Wasza codzienność żywieniowa na wyjazdach? Czy, tak jak ja, jeździsz z torbami pełnymi jedzenia, czy też bezproblemowo możecie znaleźć coś dla siebie poruszając się po Polsce i nie tylko?

Kiedy jadę sama, zwykle jadę na krótko i zjem to, co się uda. Nic mi nie będzie, jak zjem same ziemniaki przez jeden dzień, albo chleb z masłem. Nic mi nie będzie od białego pieczywa w hotelu, jeśli nie ma innego. Mięsa nie zjem, pszenicę i cukier, jak nie ma nic innego, zjem.

W szpitalu dziecko ma dietę wegetariańską, nie ma z tym żadnego problemu, posiłki są ciekawe i rzadko zdarzają się wynalazki, których nawet ja nie chcę spróbować, ale oczywiście mam ze sobą zestaw „w razie czego”. Jak jedziemy na dłużej i na onkologię, to tam można sobie zupę ugotować, zdarzało już nam się. Jest też stołówka z obiadami w wersji fit, restauracja i sklepy naokoło. Wożę też termos z zupą, jakieś np. kotlety i kanapki, jeśli jedziemy na jeden – dwa dni i samochodem. Jak lecimy samolotem, to nie biorę zupy, żeby mi nie skonfiskowali cennego posiłku :)

„pięć lat nie spałam do ósmej przed południem.”

Czy taka kuchnia roślinna jest naprawdę tak pracochłonna jak ją malują? Wiem, że próbujesz, testujesz i się tym trochę ekscytujesz. To jest przewrotne pytanie, bo wiadomo, że głoszę, że taki typ kuchni wcale nie jest pracochłonny. Poprzesz mnie?

Nie umiem i nie lubię gotować, gotuję ile muszę, ale teraz gotowanie zajmuje mi pół godziny, a nie godzinę albo dłużej. Jemy prościej, lżej, smacznie, używamy ziół i różnych aromatycznych przypraw (oczywiście żadna wegeta, kostka rosołowa ani maggi u nas nie mają racji bytu).

Nie umiem i nigdy nie umiałam przyrządzić mięsa, na szczęście mogę sobie już tym zupełnie nie zawracać głowy. Mój mąż, kiedy ma czas, gotuje. Robi to pysznie. Ja zawsze lubiłam robić „słodkie”. Lubię, kiedy coś zrobię i dzieciaki się zajadają. Nie eksperymentowałam w kuchni, kiedy jedliśmy mięso. Bez przepisu nie umiałam ugotować. Teraz umiem zrobić posiłek z tego, co jest w domu. To jest fajne.

Dorośli są często mają większy problem z wprowadzeniem zmian żywieniowych niż dzieci. Wiem, bo sama kiedyś byłam uzależniona od słodyczy, a mój mąż najchętniej jadłby kiedyś codziennie schaboszczaki, a na deser blachę ciasta pełną utwardzonego tłuszczu i cukru. Jak Wy, rodzice, czujecie się po wprowadzeniu zmian? Poza tym, że czujecie, że to ma sens oczywiście.

Już pisałam wcześniej, że wszyscy na tym skorzystaliśmy. Zniknęły jakieś dziwne dolegliwości, np. skórne. Od jakiegoś czasu również nie piję alkoholu, mam na maksa mocne paznokcie i szybciej rosną mi włosy. Nie wiem czy to jest przyczyną, ale czuję się naprawdę dobrze. Uprawiamy sporty, mamy na to siłę. Jesteśmy pełni energii, a po posiłkach nie chce nam się leżeć i zdychać, nie ma „pół godzinki dla słoninki”. Syte, niewielkie posiłki, które nie zalegają w jelitach – tak teraz mamy.

fot. Bartek Mikołajczyk
fot. Bartek Mikołajczyk

Czy stopniowe zmiany i rozciągnięcie ich w czasie bywa pomocne? Jak oceniasz tę kwestię w kontekście modyfikacji Waszej diety?

Zmiany wprowadzaliśmy stopniowo, zwłaszcza ze względu na dzieci. W kwestiach zdrowotnych jesteśmy bardzo konsekwentni, nie odpuszczamy ani sobie, ani dzieciom. Fakt, zdarza mi się przed miesiączką pocisnąć w ukryciu całą czekoladę, ale mimo wszystko staram się by była gorzka i słodzona czymś innym niż cukier :)

Uważam, że do zmian człowiek musi być przygotowany, musi świadomie podejmować takie duże i ważne decyzje i – jak w wychowaniu dzieci – konsekwencja stanowi tu kluczową rolę. Jeśli dwadzieścia osiem lat jesz mięso, a potem po miesiącu niejedzenia chcesz widzieć zmiany na lepsze, to nie jest to najlepsza droga.

Nie zmienię swojego żywienia. Przez to, że nie jem „śmieci” często zdarza się, że nic nie zjem, kiedy jestem głodna na mieście, a potem uznaję to za korzyść, bo sięgamy po batony, hot-dogi, frytki czasami o wiele szybciej, niż potrzeba. Jak przymieram głodem, staram się kupić orzechy albo wafle ryżowe, tudzież paluch maizano, chipsy, batony, ciastka i zapiekanki już nie dla mnie. Jeśli jestem z dziećmi, zawsze mam dla nich jakąś przekąskę w razie gdyby zapragnęły jeść.

Co jest dla Was największym problemem po zmianie diety. Chodzi mi tu zarówno o logistykę jak i smaki?

Po zmianie diety raz zabrakło mi wątróbki :) Wtedy pomyślałam, że mam niedobór jakiejś witaminy. Mój mąż zjadłby karkówkę z grilla, bo zawsze lubił. Ale nie zje. Dzieciaki nie żalą się specjalnie, jak brakuje im czegoś, np. słodyczy, to proszą mnie o ciasto marchewkowe czy muffinki.

Kłopot jest jedynie w tym, że jak wychodzę gdzieś z dziećmi, to muszę mieć w domu posiłek, bo nie daję im byle czego, a jak wracają głodne, to nie ma czasu na szykowanie jedzenia. Po prostu muszę pomyśleć na kilka godzin do przodu.

„tylko, że to trzeba gadać do ludzi. a ja nie gadam.”

Twoje córki poszły w tym roku do przedszkola. Jak wyglądały Twoje rozmowy z przedszkolem? Podobno na niejedzenie mięsa trzeba mieć zaświadczenie od lekarza, a Ty podobno „nie gadasz”? To jak rozwiązałaś ten problem?

W placówce publicznej, do której na początku miały iść moje córki, nie było dyrektora. Miał być wybrany w drugiej połowie sierpnia. Rozmawiałam wcześniej z paniami nauczycielkami na temat niejedzenia mięsa, co skończyło się hulającą po Internecie anegdotą, bośmy się nie do końca zrozumiały. Po spotkaniu z rodzicami maluchów panie zapytały czy są jakieś pytania. Na co ja, że „Owszem, ja mam: moje dziecko nie je mięsa. I co teraz?”. „U nas zje” – odpowiedziała pani.

Na początku była faza „nie da się, nie można, nie”. Czekałam więc na rozmowę, jak już będzie dyrektor. Nie chciałam, żeby wyglądało to tak, że po prostu nie nałożą im kotleta na talerz. Byłam od początku dobrej myśli, wszak po obu stronach stoi człowiek, a ja zawsze wierzę, że człowiek z człowiekiem się dogada, tylko żeby obaj chcieli. Kiedy okazało się, że w państwowym przedszkolu się jednak nie da to odwiedziłam jednego dnia cztery inne przedszkola (dwa dni przed rozpoczęciem roku).

W tym aktualnym dotarłam do szefowej kuchni. Na spotkaniu usłyszałam: „Co zamiast mięsa? Soja? Soczewica? Ciecierzyca? Bób? Co zamiast cukru? Ksylitol czy stewia? Co zamiast krowiego mleka? Ryżowe? Sojowe? Owsiane? Czy jaglankę, owsiankę jedzą? Rodzynki? Daktyle?”. Zwariowałam i zostałyśmy tam.

Dziewczyny jedzą tam wszystko: góry warzyw i owoców, kasze, kotlety warzywne, pasztety z fasoli. W takich warunkach nie sapię jak raz po raz zjedzą nutellę czy biszkopt. Do tego piją herbaty owocowe i ziołowe. W przedszkolu są też konfitury własnej roboty bez cukru.

Magda, bardzo dziękuję Ci za rozmowę. Cieszę się, że Twoje matczyne serce jest spokojne o dietę dzieci w placówce. To bardzo ważne.

A Was serdecznie zachęcam to śledzenia bloga Magdy, ale także jej Fanpage’a oraz konta na Instagramie. Wierzcie mi, że niejednokrotnie jej treści stawiały mnie na nogi, kiedy przygniatała mnie codzienność. Magda ma niebywałą zdolność ubierania nierzadko trudnej rzeczywistości w słowa.

fot. Bartek Mikołajczyk
fot. Bartek Mikołajczyk

Aga Kopczyńska

Aga Kopczyńska

Jestem dietetyczką i szkoleniowczynią. Zajmuję się propagowaniem zdrowych nawyków. Znajdziesz tu inspiracje zdrowotne, kulinarne i nie tylko.

Zasubskrybuj kanał YouTube AgaMaSmaka

Wolisz oglądać zamiast czytać?

Zasubskrybuj kanał YouTube

2 odpowiedzi na “O Matko jedyna! Jak wprowadzić zmiany żywieniowe, aby nie oszaleć?”

Cudne przedszkole – chciałabym kiedyś znaleźć takie dla mojego dziecka. A ten wpis to spora porcja motywacji. Jadam z moim ponad rocznym dzieckiem. Mięso mu szkodzi, na razi nie jada warzyw, od jakiegoś czasu, pewnie minie. Trochę się zmienia to mój sposób żywienia – przechodzimy na pasty, bo wędliny i sery żółte już mi nie smakują. Wypadałoby zrezygnować z chleba, bo Młody mógłby wcinać tylko chleb. No i szukać swojej drogi. Kłopot mam z planowanie posiłków i realizacją ich z wyprzedzeniem, ale pewnie szybko uda się podpatrzeć/ wymyślić na to swój sposób.

Mari wszystko przychodzi z czasem. Z jedzeniem jest tak, że zawsze coś można ulepszyć i człowiek się uczy całe życie. U mnie też było małymi kroczkami. Niebawem dokończę i opublikuję wpis, który być może będzie dla Ciebie pomocny. Śledź bloga. Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *